Reklamy

Sam Shepherd, Pharoah SandersLondon Symphony Orchestra na „Promises” uchwycili ciężką do nazwania ulotność uczuć.

Sam Shepherd objawił się światu jako nadzieja scena deep house’owej. Poszczególne kawałki Floating Points, jednego z najbardziej adekwatnie nazwanych projektów w historii, wykazywały jednak nu-jazzowe ciągoty. Wydany w 2015 roku album Elaenia zdradzał z kolei inspiracje brzmieniem ECM – jednej z najbardziej wpływowych wytwórni dla nowoczesnego, eksperymentującego z formą jazzu. Wypuszczone przed dwoma laty Crush było jednak powrotem do syntetycznego, elektronicznego brzmienia rozbijającego się o IDM, ambient i progresywne wpływy kosmische musik lat 70-tych.

Teraz jednak, Floating Points zakończył niemal 5-letnią pracę, której efektem jest wspólny album z jednym z najbardziej wpływowych saksofonistów w dziejach – Pharoah Sandersem – oraz Londyńską Orkiestrą Symfoniczną. Promises to rozpisana na dziewięć części, 46-minutowa kompozycja, która w miniony piątek ujrzała światło dzienne za sprawą Luaka Bop – oficyny założonej ponad 3 dekady temu przez Davida Byrne’a z Talking Heads.

Zanim jednak zajmę się merytoryczną oceną tego projektu, trzeba wspomnieć co nieco o zaangażowaniu Sandersa w ten projekt. Rzadko kiedy nazywanie kogokolwiek legendą w swojej dziedzinie jest tak adekwatne, jak w wypadku 80-letniego saksofonisty. Zaczynający swoją karierę u boku Johna Coltrane’a jazzman przez lata kontynuował drogę świętego patrona spirytualnego jazzu i wydał co najmniej tuzin rewelacyjnych płyt, takich jak KarmaDeaf Dumb BlindBlack UnityLove in Us All czy Izipho Zam (My Gift). W ostatnich latach chętnie grał na żywo, ale wydawał zdecydowanie rzadziej. Ogłoszenie wspólnej płyty z jednym z wiodących czarodziejów współczesnej elektroniki wywołało więc we mnie sprzeczne emocje – sporą ekscytację, takie rzeczy nie dzieją się bowiem codziennie, ale także obawę przed dmuchaniem balonika. Wielkie współprace mają bowiem tendencje do rozczarowywania – w jazzie często okazują się bowiem rejestracją jamu będącego owocem zaledwie jednego dnia spędzonego wspólnie w studiu.

Promises to jednak zupełnie innego rodzaju stworzenie – przygotowana z dbałością, trwająca 3 kwadranse kompozycja, która ujawnia aranżerskie talenty Floating Points w najznamienitszy sposób. Podstawą jest tu prosty acz zachwycający wygrywany przez Shepherda klawiszowy motyw, który prowadzi całość, ale równocześnie daje odpowiednio dużo miejsca pozostałym postaciom. W zasadzie wszystkie produkowane przez Sandersa dźwięki są ujmujące i porywające. 80-latek gra z równą pasją, gracją i zaangażowaniem co i 50 lat temu – po prostu jest mistrzem w swoim fachu i nadal przepływa przez niego metafizyczna głębia. Symfoniczne partie londyńskiej orkiestry nie są z kolei wypełniaczem, który ma celu wyniesienie dzieła o poziom wyżej w swojej ambicji i stworzenia z niego produktu luksusowego – to równie kunsztowny popis i równoprawny, piękny element całości.

Przy Promises można, a nawet należy, odlecieć. To triumf międzypokoleniowej medytacji w poszukiwaniu piękna i jak na razie najbardziej zachwycająca porcja dźwięków, jakie dane mi było usłyszeć w tym rozpoczętym trzy miesiące temu roku. Ta konfiguracja najpewniej już nigdy się nie powtórzy – i w zasadzie nie powinna. Czasami wszystkie wielkie emocje trzeba wypowiedzieć raz, a dobrze. Wtedy mogą wybrzmieć najdosadniej.

WIĘCEJ